sobota, 27 grudnia 2014

Rozdział 1

  Dnia dokładnie dwudziestego pierwszego grudnia zawitała do Polski zima. Pora roku, w której kochają wszystkie dzieci, a mamy nie mogą ich upilnować, by w końcu pamiętały zakładać grube swetry i szaliki. Dzieci jednak nie mają najmniejszego zamiaru o tym pamiętać. Może nie chcą, a może minusowa temperatura źle wpływa na ich płat przed czołowy, odpowiedzialny za pamięć krótkotrwałą znajdującą się w przedniej części mózgu. 
 Jednak dla Kacpra zima to czysta udręka. To nie jest żadna metafora. Dla piętnastoletniego cudownego dziecka ( nie geniusza, c u d o w n e g o  dziecka) chorującego na raka kości zima nie ma absolutnie żadnych pozytywnych aspektów. Zakładanie na siebie tysiące warstw znajdując się na wózku inwalidzkim to koszmar. Oczywiście, chłopak może liczyć na pomoc najbliższych, jednak jako osoba samowystarczalne nienawidzi litości innych.
  Wszystkie objawy chłopca wskazywały na nowotwór. Zaczęło się od tego, że w ciągu kilku miesięcy Janek złamał trzy razy prawą nogę, na której po jakimś czasie pojawiła się opuchlizna oraz wykrywalny guzek. To spowodowało, że jego rodzice popadli w depresję większą niż on sam. Początkowo dziesięcioletni chłopiec nie rozumiał co się z nim dzieje, lecz później zaczął zadawać pytania typu " Kiedy umrę"; " Czy jak umrę będziecie mieć drugiego mnie?"; " Dlaczego śmierć dopada właśnie mnie" i tym podobne, które w dużym stopniu wzbudziły poczucie winy w staruszkach, którzy zaczęli się obwiniać za to, że nie zareagowali wcześniej. Prawda jest taka, że mieli rację. Gdyby nie zignorowali pierwszych objawów syna byłoby o wiele większe prawdopodobieństwo na wyleczenie. O dziwo chłopcu pozostało jeszcze nieszczęsne dziesięć lat istnienia fizycznego. Później pozostanie już tylko wspomnieniem. 

  Janek wyglądał przez okno obserwując uradowanych ludzi. Najprawdopodobniej to zbliżające się święta wprawiły ludzi w magiczny nastrój, a gruba warstwa śniegu utwierdzała ich w tym przekonaniu. Janek też lubił święta. Były to jego ulubione święta w roku. Kochał gdy tata przebierał się udając świętego Mikołaja. Janek poznał tę wstrząsającą prawdę odnośnie śmierci Mikołaja w 343 roku naszej ery gdy miał siedem lat. Wtedy podejrzał ojca zakładającego w sypialni czerwony strój i siwą brodę. Jako dziecko popadł w "dziecinne" załamanie, lecz wspaniałe prezenty wzięły górę i niedługo po tym wybaczył rodzicom to perfidne łgarstwo. 

 Chłopiec nie chodził do gimnazjum jak "normalne" dzieci w jego wieku. Rodzice nauczali go w domu. Jako cudowny dzieciak zapamiętywał bardzo wiele z podręczników szkolnych i już w pierwszym półroczy opanował tematy ze wszystkich przedmiotów. 
 Wtem odezwał się czysty głos Justina Timberlake, ulubionego piosenkarza Kacpra. Nie, Justin nie przyszedł zaśpiewać specjalnie dla niego w jego pokoju. To tylko dzwonek telefonu. Na ekranie wyświetlił się napis "Rudy". Rudy to jedyny przyjaciel Janka. Tak naprawdę nazywa się Tomek Czech. Co najśmieszniejsze, kumpel wcale nie jest rudzielcem. Jest jasnym szatynem, a przezwisko wzięło się stąd, że w poprzednie wakacje Tomek chciał przypodobać się piękności klasowej - Ani Andrzejewskiej i postanowił przefarbować się na blond. Pech chciał i pani kasjerka sprzedała mu zły odcień, a zauroczony i pewny siebie chłopak zabarwił sobie włosy na marchewkowy kolor. W ten sposób skazał się na pośmiewisko. Janek nie wiedział dlaczego wszyscy śmiali się z loków Tomka, lecz sam po pewnym czasie zaczął mówić na niego Rudy. A przecież pomarańcz to bardzo ładny kolor.
 Chłopak podjechał do stolika i wziął telefon do ręki. Piosenka się kończyła, więc w końcu odebrał.
   - Janek! - Rudy nie dał mu dojść do głosu, by powiedział choćby to nieszczęsne "halo", którym przywykł zaczynać rozmowę telefoniczną. - Nie uwierzysz co się stało dzisiaj w szkole!
    - Nastąpił atak kosmitów i porwali wszystkich nauczycieli biorąc ich za swoich? - wypalił chłopak, głęboko wierząc, że nauczyciele to tak naprawdę zamaskowane ufoludki. 
    - Nie! Coś o wiele lepszego... Ania zgodziła się na spacer po parku... ze mną! - Rudy był tak podjarany, że najprawdopodobniej cały czas skakał, bo szum wywołany tym w telefonie był nie do wytrzymania. 
    - Super! - Janek cieszył się ze szczęścia kolegi. Między innymi na tym polegała przyjaźń. - Kiedy?
    - Za godzinę. Dlatego dzisiaj to ciebie nie wpadnę. - Chłopiec poczuł dziwne ukłucie zazdrości. Codziennie czekał jak na szpilkach na odwiedziny Tomka, a gdy ta informacja dotarła do jego mózgu, niemalże się rozpłakał. Jego codzienna rutyna jest cholernie nudna, dlatego też odwiedziny kumpla to jedyna rozrywka w jego ułomnym życiu. 
     -  Dobrze. Nie ma problemu. - Nie dał poznać po głosie swojego zawodu, a przynajmniej próbował 
     - Uff, na szczęście. Już się bałem, że będziesz smutny albo się na mnie obrazisz. Jesteś najlepszym przyjacielem na świecie. Dzięki, stary. Do zobaczenia jutro! - Rudy bez chwili wahania rozłączył się. 
 Chłopak westchnął po nosem i sięgnął do książek dla maturzystów, które na jego prośbę kupiła mu mama. Niektóre materiały były zaskakująco trudne, lecz Janek lubił poszerzać swoje horyzonty. Mimo jego młodego wieku, posługiwał się biegle czterema językami poza ojczystym, angielskim, niemieckim, rosyjskim i hiszpańskim a także uczył się podstaw francuskiego. Rodzice zawsze byli dumni z osiągnięć naukowych swojego synka. Często użalali się, że tak mądrego człowieka czeka tak paskudny los. Bo Janek jak każdy nastolatek marzył o bohaterskiej śmierci na przykład w obronie człowieka, a nie wykończenia przez niewidzialne stworzenie znajdujące się w jego ciele. 
 Chłopiec odstąpił od okna i pojechał do kuchni, w której mama pichciła obiad. Coś było na rzeczy, bo poczuł zapach spaghetti, a kobieta miała na sobie śliczną niebieską sukienkę.
    - Będziemy mieć gości - wyjaśniła mama, rozumiejąc bez słów zdziwienie syna. - Załóż jakąś ładną koszulę, będą za dwadzieścia minut.
     - Kto to będzie? - spytał, ignorując polecenie matki.
    - Moja najlepsza przyjaciółka wraca wraz z mężem i córką z Anglii, więc postanowiłam przywitać ich w kraju obiadem... cholera, mogłam ugotować coś bardziej polskiego... a poza tym, to z tego co wiem, to ich córka jest w twoim wieku, więc moglibyście się... zaprzyjaźnić. 
       - Mamo... Nie mam ochoty. Źle się czuję. - Chłopak wiedział, że źle robi okłamując swoją rodzicielkę, jednakże wizyta gości, a dodatku takich, których nie znał była mu zdecydowanie nie na rękę. 
    - Janek. - Kobieta uklękła przy nim i chwyciła go za rękę. - Spróbuj... żyć normalnie. - Często mu to mówiła. Jednak on zawsze tak samo się denerwował.- Chyba nie proszę cię o wiele, synku? - Uśmiechnęła się ponuro i złapała go za rękę. 
     - Ja nigdy nie będę normalny, mamo! Pogódź się z tym. - Sięgnął rękami do kół i powrócił do swojej siedziby. Złościło go, gdy ktoś prosił go o normalność. Formalnie rzecz biorąc był taki sam jak jego rówieśnicy. Tylko choroba sprawiała, że w oczach obcych był inny. 
 Chłopak nie denerwował się jednak długo, to nie było w jego stylu. Gdy tylko usłyszał dzwonek do drzwi podążył znów do miejsca, w którym znajdowali się nowi goście.
  Janka nagle olśniło. Przypomniał sobie tą rodzinę, gdy miał pięć lat często ich odwiedzali. Przyjaciółka mamy miała na imię Gosia i była naprawdę piękną kobietą. Długie blond włosy spływały jej po ramionach, a duże błękitne oczy idealnie do nich pasowały. Jej mąż sprawiał wrażenie typowego gbura. Miał nieogoloną brodę, łysą głowę i mięsień piwny, jeśli można to tak nazwać. Janek zdecydowanie nie przepadał za takimi ludźmi. Ich córka... początkowo w ogóle jej nie poznał. Skrywała się za swoim potężnym ojcem, lecz gdy była zmuszona się ujawnić chłopak mógł dokładnie się jej przyjrzeć. Była ubrana cała na czarno. Czarna bluzka, czarne spodnie, czarne glany no i oczywiście czarna ramoneska. Miała asymetrycznie krótko obcięte kruczoczarne włosy, a w nosie widniała srebrna kuleczka nazywana kolczykiem. Kiedyś wyglądała zupełnie inaczej. Była małą różową dziewczynką, w której skrycie podkochiwał się Janek. Teraz czar zupełnie prysł.  Jej mina wyrażała, że zdecydowanie nie jest zadowolona z tego gdzie się znajduje. Gdy zobaczyła Janka zmrużyła gniewnie oczy i zmierzyła go wzrokiem od głowy, zatrzymując się na wózku inwalidzkim. Prychnęła pod nosem i powędrowała za rodzicami do stołu, na którym mama już zdążyła podać obiad. Tato pomógł mu wstać i usiąść na krześle. 
    - Gosiu, opowiadaj jak było w Anglii - odezwała się mama przeżuwając kawałek makaronu. 
    - Było wspaniale! Anglia to takie piękne miejsce, musicie się kiedyś z nami... ach, przepraszam. - Zakryła ręką buzię i spojrzała litościwie na Janka. Przewrócił oczyma. Po raz kolejny ludzie się nad nim litowali. 
      - Nic się nie stało - odparł Janek beznamiętnie.
      - Co ci jest chłopie? - zapytał nieco chamsko małżonek pani Małgorzaty. 
    - Mam raka kości. - Zaproszeni wybałuszyli oczy w jego stronę. Nie sądzili, że taka choroba może być tak blisko nich. - Straciłem apetyt, mogę wrócić do pokoju? 
      - Jasiu... zostań, proszę - Mama spojrzała na nimi maślanymi oczyma. Już miał siadać na wózku, gdy jednak się rozmyślił. Nie chciał smucić kobiety. 
    - I tak nikogo nie obchodzi twoja choroba - wtrąciła się dziewczyna rozgrzebując pozostałości na talerzu. 
      - Weronika! Jak możesz tak mówić? Jest mi za ciebie wstyd! - oburzyła się jej mama. Była w niezręcznej sytuacji, ale chłopaka to nie obraziło. Przywykł do takich komentarzy gdy chodził jeszcze do podstawówki. Ludzi nie interesuje jego życie, dla wszechświata brak jednego nastolatka nie robi żadnej różnicy. Wręcz przeciwnie, nie trzeba wydawać pieniędzy na jego wychowanie, edukację... same plusy! Janek cieszył się, że nie wzbudza w ludziach zainteresowania i współczucia. Chciał żeby tak pozostało.
    - Żadna nowość - burknęła dziewczyna i oparła głowę na dłoni, nie przestając bawić się obiadem
 Bądź co bądź, Weronika była iście interesującą osobą. Gdy niegdyś bawili się razem, dziewczyna była wyjątkowo urocza i słodka. Teraz jest zupełnym przeciwieństwem siebie z przeszłości. 
 Wszyscy jedli w milczeniu. Każdy bał się odezwać, głównie dlatego, że podjęte tematy zawsze prowadziły ku nowotworowi kości, który to zamieszkał w udzie Janka.  
 W zupełnie niespodziewanym momencie Weronika rzuciła sztućcami.
      - Weronika! - krzyknęła pani Gosia - wiedziałam, że zabranie cię na obiad do kogoś to zły pomysł!
      - Miałaś rację, mamo. To zdecydowanie zły pomysł. - Ta dziewoja kogoś  przypominała Jankowi, ale nie mógł sobie przypomnieć kogoś. Nie zna wiele osób, więc ktoś, kto był podobny do niej musiał mu być bardzo bliski. - Chciałam pogadać chwilę na osobności z Jankiem. Mogę? - Zwróciła się w jego kierunku z sarkastycznym uśmiechem na twarzy. Przytaknął tylko ze zmieszaną miną. Pojechał za Weroniką do jego własnego pokoju, co go trochę zezłościło, bo to on powinien ją tam zaprosić, a nie ona jego. 
        - Słuchaj. - Podrapała się po głowie i przeczesała rozwichrzone włosy. - Ja cię pamiętam.
        - Świetnie. Tylko to chciałaś mi powiedzieć? - Janek był nieco zażenowany.  
    - Właściwie... to tak. - Ta dziewczyna coraz bardziej go zaskakiwała. Chciała mu powiedzieć tylko to? Zachowywała się dość dziwacznie. Toż to oczywiste, że powinni się pamiętać. Byli niegdyś najlepszymi przyjaciółmi! - Chociaż... chciałam ci coś zaproponować. Wiem, że jesteś na wózku i tak dalej, ale nie mam z kim jechać na koncert. Wszyscy moi znajomi wyjechali, a rodzice nie chcą mnie puścić samej, oczywiście są tak niedorzeczni, że sami ze mną nie pojadą. Więc jako ostatnią deskę ratunku proszę ciebie. - Jankowi bardzo nie spodobało się ostatnie zdanie. On nie chciał być "ostatnią deską ratunku", ale nie mógł jej odmówić. Sam nie wiedział dlaczego, lecz podświadomie po prostu nie chciał odrzucać propozycji. 
         - Czyj to koncert? I gdzie? 
      - Rammstein. Niemcy. Berlin. - odpowiedziała trzema słowami. Janek kojarzył ten niemiecki zespół, ale raczej nie mógł powiedzieć, że ich lubi. Ich kontrowersyjne teksty piosenek nie trafiały do niego, a raczej odstraszały. 
         - Jeśli rodzice się zgodzą...
       - Moi starzy mieli pogadać z twoimi. Wszystko jest załatwione, wystarczy tylko twoja zgoda. - To zaskoczyło Janka. Weronika z góry założyła, że się zgodzi. Zawsze mógł odmówić... Ale tego nie zrobił. To kompletnie kolidowało z jego godzinnym planem zajęć, lecz w tej chwili o nim nie myślał.
          - Zgoda. Kiedy wyjeżdżamy?
          - Jutro.